Flaga Ukrainy na ciemnym tle
Strona główna » Kiedy się wojna kończy, a kiedy zaczyna?

Kiedy się wojna kończy, a kiedy zaczyna?

Wiem, że wszyscy i wszędzie mówią teraz oraz piszą o wojnie. Wiem, że człowiek powinien wiedzieć i rozumieć to, co się dzieje, ale powinien też móc od tematu wojny odpocząć, nabrać od niego dystansu. W przeciwnym razie na skutek przeciążenia informacjami i emocjami może zacząć przegrywać z wojną we własnej głowie. Zdecydowałem się poświęcić wojnie jeszcze jeden wpis (i jeden, 69, odcinek podcastu), bo to co się dzieje w mojej własnej głowie, porządkuję sobie i chciałem się tym podzielić.

Jednocześnie chciałem ogłosić, że w następnych wpisach mojego bloga i odcinkach podcastu tematu wojny będę raczej unikał, starając się dla moich czytelników i słuchaczy stworzyć odskocznię, skupiając się na treściach i narzędziach wspierających doraźną stoicką praktykę duchową.

Poza refleksjami, jakimi się już podzieliłem we wpisie poprzednim, ostatnio zwróciłem uwagę na jeszcze jeden wątek. Chodzi o wątek granic występowania określonego zjawiska. Objawił się on ostatnio w kontekście mówienia o wojnie.

Technicznie i kinetyczne rzecz biorąc, wojna zaczyna się w momencie, kiedy siły zbrojne jednego kraju przekraczają granice drugiego kraju celem zajęcia terytorium lub istotnych zmian administracyjnych. Jednak bardzo często ostatnio w mediach mowa jest o tym, że ta wojna zaczęła się dużo wcześniej, że to jest jedynie kolejny epizod wojny, która trwa już od bardzo dawna. Dla jednych tym początkiem było zajęcie Krymu, inni wskazują na ciąg kremlowskich agresji, w Czeczenii, Gruzji, Syrii, podkreślając, że to są kolejne odsłony tej samej wojny, którą Władimir Putin wszczął przeciw wolnemu światu. W tym sensie wojna to nie pojedynczy akt zbrojnej agresji, ale ciąg powiązanych określonym planem działań zbrojnych i „okołozbrojnych”, w których przerwy nie są czasem pokoju, lecz wojną w postaci chwilowo uśpionej.

Ale problem granic to nie tylko problem ustalenia początku agresji rozumianej kinetycznie. Ma ona przecież szereg innych przejawów niekinetycznych, które nazywa się za pomocą rzeczownika „wojna” nie tylko metaforycznie. Na przykład wojna gospodarcza, albo wojna informacyjna, albo wojna cybernetyczna, albo wojna hybrydowa. Co jakiś czas informuje się nas, że jesteśmy w stanie wojny, w której jakieś nasze granice są przekraczane, w której czegoś się nas pozbawia – przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa.

W najnowszym 69. odcinku podcastu odpowiadam na pytanie o stoicki stosunek do wojny, o stoicką filozofię wojny, zwracając uwagę na cechującą antycznych stoików metodologiczną świadomość problemu granic. Twierdzili oni między innymi, że zło jest niestopniowalne, podając metafory typu: kij nie może być trochę prosty, bo albo jest prosty, albo jest krzywy – podobnie jest z granicą między dobrem i złem. Inna metafora: człowiek znajdujący się pięć centymetrów pod wodą utonie tak samo, jak człowiek, który znajduje się dziesięć metrów pod wodą. Chcieli przez to powiedzieć, że nawet niewielkie zło narusza tkankę duchową człowieka, czyniąc go zdolnym do czynienia nawet najgorszego zła. Zdaniem stoików zatem wojna zaczyna się w każdym z nas w momencie, kiedy decydujemy się na przekroczenie granicy krzywdy drugiego człowieka. Praca nad sobą to codzienne wewnętrzne działania pokojowe.

W poprzednim wpisie na blogu wyjaśniałem, że wojna toczy się w bardzo dużym stopniu w naszej głowie. Im bardziej jawna wojna, w tym większym stopniu wpływa na nasze emocje i percepcję rzeczywistości, w efekcie czego mamy skłonność do utraty dystansu i utraty kontaktu z rzeczywistością. Uważam więc, że należy korygować to zakrzywienie.

Można to robić na dwa sposoby. Po pierwsze, starając się realistycznie nie tracić z pola widzenia tego, co dobre. Jest to potrzebne, żeby chronić się przed defetyzmem, który działa destrukcyjnie i przez to jest po myśli agresora. Czego więc nie możemy tracić z pola widzenia? Na pewno heroizmu Ukraińców. W wielu z nich wojna wyzwoliła to, co najlepsze. Przez heroizm mam przy tym na myśli nie tylko gotowość do walki i ryzykowania własnego życia w obronie ojczyzny, ale także hart ducha, który na co dzień pokazują liderzy Ukrainy, tacy jak prezydent Wołodymyr Zełenski czy mer Kijowa Witalij Kliczko. Uważam, że postawa spokojnego i nieugiętego oporu jest niezwykle piękna i wystawia wspaniałe świadectwo człowieczeństwu.

Następnie nie wolno nam także zapominać o statystykach. Nawet jeśli okrutny terror wojny rozpętał się tuż przy granicy naszego kraju, nawet jeśli codziennie zbiera śmiertelne żniwo, nie zapominajmy o tym, że statystycznie rzecz biorąc, ludzkość się cywilizuje, z pokolenia na pokolenie w konfliktach zbrojnych ginie wyraźnie coraz mniej ludzi. Nie dajmy sobie wmówić, że jest coraz gorzej, albo że wciąż tak samo źle. Walczmy o pokój, ale nie zapominajmy, że wojny jest jednak na świecie stopniowo coraz mniej.

Wreszcie, pozostając w temacie dobrych rzeczy, nie traćmy z pola widzenia niezwykłej i bezprecedensowej solidarności niemal całego cywilizowanego świata wobec dramatu Ukrainy. Wyraża się to w drastycznych sankcjach względem agresora i pomocy, jaka płynie z różnych stron dla ofiary napaści. Nie pamiętam, żeby świat zachodni był kiedykolwiek wcześniej tak bardzo zjednoczony.

Pamiętając o tym wszystkim, o tych trzech powyższych wielkich dobrach, nie wolno jednocześnie tracić z pola widzenia realnego zła. Zło jawne, takie, które kinetyczne i krwawo rozgrywa się na naszych oczach, potrafi przesłaniać nam nie tylko dobro, ale także, co gorsza, zło, realne zło, które określam mianem zła pełzającego. Bo wojna się skończy, a ono pozostanie.

W czym się to zło pełzające przejawia? Po pierwsze w przyzwyczajeniu. Na początku, kiedy mieliśmy w naszym kraju kilkanaście ofiar śmiertelnych pandemii COVID-19, panowała powszechna mobilizacja, przestrzegano restrykcji, żyliśmy w lęku, ale też w dużym poczuciu odpowiedzialności za innych. W styczniu, kiedy umierało nawet ponad 600 osób dziennie (według oficjalnych statystyk), nie było już takiej mobilizacji, nie przestrzegano restrykcji – czym się różnią te ostatnie ofiary od pierwszych? Inny, bardziej wojenny przykład: kiedy w roku 1950 Chiny najechały na Tybet, cały świat także wyrażał solidarność, również była mowa o sankcjach. Kto dzisiaj pamięta o dramacie Tybetańczyków? Który zachodni kraj powstrzymał się przed robieniem krociowych interesów z Chinami, pozwalając im stać się światowym supermocarstwem, o potencjale może już nawet większym niż USA? W czym są gorsi Tybetańczycy od Ukraińców? Na czym polega różnica? Na tym, że tamto jest daleko w czasie i przestrzeni i że się już do tego przyzwyczailiśmy.

My Polacy teraz jesteśmy zmotywowani i oddani sprawie – i na pewno nam się podoba, jak jesteśmy przedstawiani w mediach na całym świecie. Zaangażowani, wspaniali, niosący pomoc cierpiącym. Ale na ile nam wystarczy tego zaangażowania? Czy kiedy już nasycimy naszą dumę, nie powrócimy do układów ze złem pełzającym, sycącym się zapomnieniem, przyzwyczajeniem i pragmatyzmem?

Naszymi największymi cywilizacyjnymi i etycznymi grzechami są pragnienie wygody i zysku. A właściwie nie tyle samo pragnienie, co powszechna ludzka skłonność do stawiania wygody i zysku nad normami etycznymi, zwłaszcza powinnością obrony krzywdzonych. To etyczne zaburzenie sprawia, że racjonalizujemy zło, wykorzystujemy do tego czas (przyzwyczajenie), niepewność (dezinformację), dystans oraz stopniowalność zła – zgadzamy się na ciąg drobnych ustępstw, aż już w pewnym momencie jest za późno i za daleko.

Czy obecna mobilizacja przekształci się z czasem w determinację do walki ze złem pełzającym, do którego wszyscy przyczyniamy się na co dzień, a nie skończy się na doraźnym wsparciu ofiar tego zła? Bardzo nam tego jako cywilizacji życzę, zachowując jednak dużą dozę sceptycyzmu.

Wielu umocnień!

Tomasz Mazur