Jeden z rozdziałów „Diatryb” w całości poświęcony jest konieczności wykonywania ćwiczeń duchowych. Nosi on tytuł „O ćwiczeniu się”. Znajdziemy tam między innymi bardzo osobliwą metaforę przechodzenia na drugą stronę łodzi. Oto ona:
„Skoro bowiem jest niemożliwością, żeby bez wytrwałego i natężonego ćwiczenia pragnienie niezawodnie prowadziło do celu, odraza zaś miała zapewnioną skuteczność, wiedzże to sobie, że jeśli dasz im swobodny upust na zewnątrz, ku rzeczom zewnętrznym, to ani twoje pragnienie nie będzie mieć niezawodności, ani twoja odraza siły skutecznej. A dalej, skoro silniejszy jakiś nawyk przewodzi nad nami, kiedy już przyzwyczaimy się ku tymże wyłącznie rzeczom kierować pragnienie i odrazę, musimy wtedy takiemu nawykowi przeciwstawić nawyk przeciwny, a gdzie wyobrażenia najbardziej nam grożą niebezpieczeństwem upadku, tam na odsiecz pośpieszyć z odpowiednim ćwiczeniem. Oto czuję pociąg do rozkoszy. Przejdę ja tedy na drugą stronę łodzi, i to przekraczając miarę – w tym celu, żebym się ćwiczył.”
Epiktet, Diatryby, przeł. L. Joachimowicz. III, 12.
Komentarz do cytatu
Często u Epikteta znajdujemy takie fragmenty, w których niejako akceptuje on pewien stan niedoskonałości. W tym przypadku akceptuje, że wielu ludziom może być zrazu ciężko przestać się kierować ku rzeczom zewnętrznym. W efekcie tej słabości będą we władaniu nawyków narażających ich na silne emocje. Skoro już tak musi być, rozumuje Epiktet, skoro już nas te emocje nawiedzają spróbujmy jedną skrajność zwalczać inną. Ale co to dokładnie znaczy?
Sądzę, że to może znaczyć dwie rzeczy. Po pierwsze, jak to wyjaśnia Epiktet nieco dalej w tym samym wykładzie, należy przeciważyć nawyk jego jakimś wyraźnym przeciwieństwem. Jeśli jesteśmy leniwi, narzućmy sobie wymóg pracowitości. Epiktet świadomie operuje tu kategorią nawyku, chcąc powiedzieć, że nie chodzi o proste zmuszanie się do pracy, ale o wyrobienie w sobie zamiłowanie do ciężkiej pracy. Jedna interpretacja idzie więc w stronę pracy nad odpowiednimi nawykami.
Jest jednak jeszcze jedna interpretacja, z którą już kilka razy spotkałem się wśród praktykujących stoicyzm. Według tej interpretacji należy jedną emocję przeciważyć inną emocją, którą w sobie w tym celu świadomie wywołujemy. I tak, wziąwszy przykład z Epikteta, przy pierwszej wykładni skłonność do ulegania należy przeciwważyć nawet przesadnym zamiłowaniem do ascezy. Jednak w drugiej wykładni należy ją przeciwważyć inną silną emocją – na przykład strachem przed śmiercią. Zdaniem niektórych komentatorów właśnie ta druga wykładania pozwala zrozumieć sens tragedii, które pisał Seneka. Próbuje się w nich bowiem przeciwaważyć skłonność do ulegania namiętności (na przykład w Fedrze) strachem przed strasznymi konsekwencjami tej skłonności.
Co to znaczy w praktyce?
Niedawno pewien praktykujący stoik zwierzył mi się, że stosuje podobną strategię. Zwalcza bowiem lęk złością. Osoba ta od wielu lat doświadcza lęku w różnych relacjach, lęku przed oceną, odrzuceniem, śmiesznością. Pewnego razu, kiedy po raz kolejny poczuł wzrastający w nim lęk spróbował zareagować inaczej. Zgłosił w pracy pewien projekt. Po pierwszej reakcji dwóch osób poczuł niepokój i lęk, że ten projekt zostanie poddany krytyce i odrzucony. Zamiast, jak zwykle, postarać się wniknąć w prawdziwą naturę tego lęku i w ten sposób sobie z tym doświadczeniem poradzić, tym razem poszedł w inną stronę. Poczuł złość na siebie, że znowu czuje lęk. Ale zamiast na siebie tym razem nakierował swoją złość bardzo konkretnie na sam lęk. Poczuł się bardzo dziwnie, bo to osobliwie zadziałało.
Sądzę, że za sukcesem mojego znajomego stoi szczególny zabieg, który przeprowadził, a którego Epiktet osobno nie opisuje. Zabieg ten jest jednak bardzo stoicki w swej istocie. Chodzi o wycofani swojej identyfikacji z silnymi emocjami. Współczesny człowiek automatycznie identyfikuje się z tym, co czuje, przyjmując automatycznie, że to, co czuje jest nim. Czuję złość, więc wydaje mi się, że ja jestem tą złością, że ona jest moja. Podobnie z innymi afektami. Tymczasem antyczni stoicy uważali, że emocje nie są nasze. Emocje nam się przydarzają – wpadamy w nie. Zabieg, jaki udało się przeprowadzić mojemu znajomemu polegał na tym, że zamiast kierować złość na siebie, skierował ją na lęk, jakiego doświadczał. W pewnym sensie dał mu sygnał – jestem zły na ciebie, odejdź! I on odszedł.
Czy to zawsze działa?
Czy to się musi zawsze udać, wątpię. Że udało się to mojemu znajomemu, to była moim zdaniem konsekwencja tego, iż miał niejako przygotowany grunt. Wiele razy rozbierał wcześniej na czynniki pierwsze powody swojego lęku. Te powody leżały w konstrukcji jago automatycznych podświadomych przeświadczeń na temat relacji. Wiedział dobrze, jaki mechanizm uruchamiał w nim lęk. Dlatego, można powiedzieć, że złość niejako włożyła kij w ten mechanizm i on przestał działać. Wynikałoby z tego, że jego złość była skuteczna nie dlatego, że była nakierowana na lęk jak o taki, ale na jakiś element uruchamiającego go mechanizmu. Taka jest tu moja hipoteza, wynikająca z moich własnych odkryć w obszarze pracy nad lękiem.
A co ty sądzisz?